+1
Deadpool 14 lipca 2014 13:11
Wyjazd jak zwykle w takich przypadkach zaczął się od głupiego pomysłu. Miałem zaplanowany wyjazd na festiwal muzyki "religijnej" Brutal Assault w Czechach na który jeżdżę z przerwami od jakiegoś czasu. Pomyślałem sobie że skoro najgorsze (przejazd przez Polskę) miałbym już za sobą to można by wybrać się do Wenecji, wszak to tylko 900 km. Stamtąd to już tylko kawałek do Mediolanu, no a już z Mediolanu to byłoby głupio nie jechać na lazurowe wybrzeże. Dobrze że się od tego momentu powstrzymałem, bo już do Rzymu zdawało się niedaleko. Moja audiczka a3 rocznik 2001 mogłaby już jednak powrotu stamtąd nie znieść. Pozostało tylko namówić Kingę żeby postarała się przetrzymać 3 dni z uciążliwością festiwalu metalowego. Zgodziła się bez problemu bo w sumie sama nie spodziewała się tego co zobaczy. Ale po kolei.

Jaromer-Kudowa Zdrój 8-10.08
Nie chciałem spać pod namiotem podczas festiwalu ze względu na niepewną pogodę oraz przewidując że Kinga raczej nie wytrzyma tam 3 dni, więc wynająłem hotel w Kudowie, oddalonej od Jaromierza o jakiś 40 km. Hotel był przyjemny, miał zdaje się basen, ale nie zdążyłem z niego skorzystać. Praktycznie po zameldowaniu się w hotelu ruszyliśmy dziarsko na fest, bo akurat jeden z moich ulubionych zespołów grał o 12 w południe. Festiwal odbywa się co roku w dawnej twierdzy wojskowej Josefov obok miasteczka Jaromer. O samym mieście nie ma co się rozpisywać. Ot małe czeskie miasteczko w takim też stylu. Twierdza jest spora i swego czasu musiała gromadzić wielu Szwejków. Obecnie rok rocznie gromadzi również wielu fanów piwa których wygląd jednak mocno wyewoluował od XIX w, chociaż na pewno znajdzie się wielu którzy stwierdzą że w tym przypadku ewolucja poszła w drugim kierunku. Po wejściu na teren festu poszliśmy pod scenę gdzie właśnie kończył strojenie Decrepit Birth. Już nazwa powinna dać Kindze do myślenia, lecz o ile na to nie zwróciła uwagi to już jak sieknęli pierwszymi dźwiękami potężnie przesterowanych gitar, basem który odbijał się aż w żołądku i growlującem głosem wokalisty, to tylko odwróciła się do mnie z czaszkami w oczach i z wypisanym na twarzy "co ja robię tu?". Cóż, mi się podobało, ale ja takiego dziadostwa słucham już 20 lat i jestem raczej nie reformowalny. Pierwszego dnia dobre występny zaliczyli ponadto Dying Fetus (nie, to nie ten sam zespół co pierwszy mimo zbieżności nazw) i Gojira. Nie dotarłem na Marduka, Hate, a Belphegor widziałem z dwa kawałki więc ciężko ocenić. Odbiór nieco utrudniał niemal karaibski upał. Było chyba 35 stopni w ceniu.
Na samym festiwalu dużo się nie zmieniło przez 3 lata kiedy tam nie byłem. Dwie sceny, spore stoisko z merchem, mnóstwo budek z piwem, jedzeniem (najróżniejsze fast foody, począwszy od hamburgerów, na hot-dogach dla wegan skończywszy), ogromne pole z płytami CD, parasole pod którymi można sobie wspomniane piwko wypić i toi toiki gdzie to piwko już przetworzone można oddać. No i standardowo mnóstwo różnej maści metalowców, od klasycznych heavy metalowych harleyowców, poprzez death-corowych skate'owców, po wymalowanych na misia pandę black metalowców. Większość co najmniej pijana, najczęściej zjarana, czasem walająca się na ziemi z nadmiaru alkoholowego dobra i czekająca aż system się jako tako zresetuje. Ot typowy dzień na metalowym festiwalu. Kindze taki dzień wystarczył i na drugi mnie tylko odstawiła i pojechała do hotelu. Zdążyła jednak zobaczyć dwa koncerty w tym najlepszy koncert festiwalu, czyli rosyjskie Katalepsy. Powiedziała że nawet jej się podobało, bo bardzo fajnie rytmicznie brzmieli. Ona to jest wyrozumiała, nie ma co :-). Drugi jaki zobaczyła to niemiecka Obscura. Tutaj podobało się jej jeszcze bardziej, bo zespół jest mocno progresywny i gęsto melodyjny, a członkowie zespołu bardzo pogodni i nie chcę zjadać niczyich wnętrzności. Po tych dwóch koncertach zostałem ze znajomymi a Kinga pojechała do Kudowy. Nic już w sumie nie zrobiło na mnie dużego wrażenia, może poza epicką burzą która się przetoczyła nad twierdzą. Cały teren festu dosłownie pływał w wodzie, wszyscy tłoczyli się pod parasolami i robili jedyną rzecz która mogła coś pomóc - pili piwo. Z zespołów które grały tego dnia, solidny koncert zaliczył Malevolent Creation i później Carcass, chociaż po nich spodziewałem się dużo więcej.
Trzeciego dnia festu w zasadzie na nic ciekawego już nie liczyłem i nic też mnie nie porwało. Rozczarował jedynie na koniec Behemoth, który przestał grać moje ulubione kawałki a zaczął tylko jakieś proste, wolne, podczas których Nergal może odstawiać swoje szopki. W każdym razie bez żalu udaliśmy się w dalszą podróż.

Wenecja 11-12.2013
Podróż nocna po feście była dosyć ciężka, ale przeszła dosyć szybko z kilkugodzinną drzemką w samochodzie w okolicach Wiednia. Wynajęliśmy pokój w pensjonacie w Mestre, zwanym sypialnią Wenecji. Jest to całkiem spore miasta, gdzie wysoka, miejska zabudowa miesza się z niską złożoną głównie z domków. W takim też domku w spokojnej okolicy mieścił się nasz pensjonat. Przywitała nas bardzo miła i pomocna Pani, która niestety nie mówiła słowa po angielsku. My nie mówiliśmy ani słowa po włosku, więc matematyka była prosta - migi i pismo obrazkowe. Co ciekawe włoski jest jakoś dziwnie podobny i do języków germańskich i do słowiańskich. Przynajmniej w odbiorze, bo okazało się że jak nam babeczka tłumaczyła na mapie jak dojechać do Wenecji to bardzo dużo zrozumiałem. A może po prostu jestem jak trzynasty wojownik z filmu o tym samym tytule z wielkim Antonio :-). W każdym razie krótki spacer do przystanku po pustych i cichych uliczkach (była chyba ta ich fiesta czy siesta) i autobus wprost do Wenecji. Na miejscu po krótkim rozpatrzeniu się w terenie i w opcjach dalszego transportu, zdecydowaliśmy się wykupić coś w rodzaju autobusów wożących po mieście do których można dowolnie wchodzić i wychodzić. Naturalnie w Wenecji pływają one po wodzie. Kosztuje to więcej niż zwykłe tramwaje wodne, lecz komfort pływania jest dużo lepszy, kursują dosyć często i obwożą z grubsza po wszystkich większych atrakcjach. Różnica z często spotykanymi w większych miastach autobusami typu city sight-seeing jest taka że tutaj bilet jest ważny bodajże 2 godziny. Jest to czas wystarczający na rozpatrzenie się w Wenecji i podziwianie jej z najlepszego miejsca czyli z wody.
Pierwsze wrażenie Wenecja robi bardzo dobre. Chyba głównie z filmowego i książkowego klimatu miasta. Faktycznie jest to coś innego i na pewno warto to raz w życiu zobaczyć... dopóki się to nie rozpadnie. No właśnie, po pierwszym dobrym wrażeniu (szczególnie ze statku), schodzi się, dosłownie i w przenośni, na ziemię. Tutaj już nie jest tak różowo (a raczej seledynowo-zielono jaki kolor ma woda). Pomijając dzikie tłumy kłębiące się po wąskich uliczkach uwagę przykuwa, duży stopień zniszczenia kamienic. Niektóre są w bardzo złym stanie, porośnięte glonami i jakimiś grzybami, wyglądają jakby zaraz miały się zawalić. Strach pomyśleć co wilgoć zrobiła z wnętrzami domków. Wydaje się również że większość miejsc nie jest w ogóle odnawiana, a być może tego nie widać bo jest to nazbyt syzyfowa praca. Naturalnie plac św. Marka z charakterystyczną wieżyczką, most westchnień, milion innych mostów, z których można popatrzeć na pływające wszędzie gondole, mają swój dostojny wygląd i na pewno jest to ciekawe przeżycie. Pływanie gondolą też pewnie ma swój urok, ale na to akurat się nie zdecydowaliśmy, bo cytując Aladeena z "Dyktatora" it's a fucking rip-off :-). Tu dochodzimy do najważniejszej uciążliwości Wenecji czyli cen. Ogólnie całe Włochy są drogie (paliwo 8zł/l) ale tutaj to już dochodzi do jakiegoś absurdu. W restauracji płaci się pieniądze już za nakrycie do stołu. Niektóre nawet się reklamują że u nich nie ma tej opaty. Normalnie zbytek łaski :-). Co ciekawe nie dają nawet map jak w każdym szanującym się dużym mieście, a trzeba taką oczywiście kupić za jakieś bandyckie pieniądze. A posiadanie mapy w Wenecji jest rzeczą bardzo ważną, gdyż poruszanie się po mieście poprzecinanym gęsto kanałami nie jest takie proste. W normalnym mieście przemieszczenie się z punktu A do B, gdzie B jest widoczny jest bardzo proste. Tutaj idąc prosto do tego punktu trafiamy na kanał, skręcamy w prawo, potem znowu w prawo, potem dwa razy w lewo, znowu kanał, no to 3 razy w prawo i nie wiemy gdzie jesteśmy. W ten sposób o mało nie spóźniliśmy się na ostatni autobus.
Miasto oceniam na 6/10. Byłoby więcej, ale jest strasznie zaniedbane i drogie.

Warto dopisać też coś o plażowaniu. Można to sobie porobić na wyspie Lido. Wysepka jest cicha, spokojna i bardzo urokliwa. Przy planowaniu dłuższego pobytu warto wynająć sobie coś tam. Jest dużo drożej niż w mestre, ale dużo wygodniej i ciekawiej. Publiczna plaża na Lido jest spora i całkiem przyjemna, lecz nie jestem chyba zwolennikiem plaż tam gdzie jest dużo ludzi. Adriatyk, jak to Adriatyk ładny, lecz w chorwackich okolicach jest dużo przyjemniejszy, a i ukształtowanie terenu dużo fajniejsze.
Ocena plaży 5/10.

Po dwóch dniach w Wenecji udaliśmy się w dalszą podróż. Początkowo miał to być Mediolan, ale stwierdziliśmy że wpadniemy tam w drodze powrotnej. Teraz pojechaliśmy na Lazurowe wybrzeże. Wrażenia z podróży są mieszane. Z jednej strony drogi są bardzo dobre i bardzo malowniczo położone, z drugiej taka podróż jest bardzo kosztowna. Paliwo jest drogie, a opłaty za autostrady jeszcze wyższe, szczególnie na ostatnim odcinku położonym na wybrzeżu. Co prawda jeden z naszych najbogatszych Polaków, gdy "musiał" ratować nam Euro i "nadludzkim" wysiłkiem dokończyć budowę A2 z Niemiec do Poznania, teraz pobiera nam za ten odcineczek takie same opłaty jakie są na włoskim wybrzeżu. Szczegół że tam autostrada miejscami biegnie po ponad stu-metrowych wiaduktach i przez kilkukilometrowe tunele.

Lazurowe Wybrzeże 13-16.08.2013
Jako bazę wypadową wybraliśmy camping w miejscowości Frejus. Z perspektywy należy stwierdzić że to trochę daleko, ale z drugiej strony, jeżeli zatrzymalibyśmy się wcześniej to pewnie do Saint Tropez byśmy nie dotarli. Camping był naprawdę niezły. Położony w fajnym lasku, z dostępem do prądu i pobliską łazienką za chyba 35 euro za dobę. Jedyną uciążliwością byli sąsiedzi francuzi którzy co dzień robili jakieś spotkania ze znajomymi i ni to się bawili ni to w spokoju rozmawiali tylko do 5 rano pieprzyli głupoty w tej swojej łacinie. W Polsce po apogeum około 3 rano, o 4 wszyscy by już leżeli pijani i by był spokój :-). No ale weź tu się upij winem :-).
W Frejus poplażowaliśmy jeden dzień (plaża jak na costa brava - małe kamyczki, ogólnie fajnie 7/8) i ruszyliśmy sprawdzić czy to lazurowe wybrzeże jest warte swojej sławy.

Cannes
Można w zasadzie skwitować jedną refleksją - jeżeli chcesz się poczuć źle na temat swojej zamożności to jedź tam, no chyba że jeździsz złotym Lambo Aventon. Bogaci ludzie, drogie sklepy drogie hotele na czele ze sławnym Ritzem przed którym stały dwa Lamborghini, Audi R8 i pierwszy raz widziana przeze mnie poza grami komputerowymi - Pagani Zonda. Wszystkie na arabskich blachach.
Mieszkańcy tych luksusowych hoteli natomiast stłoczeniu na wąskich plażach przed hotelem. Leżaki z parasolami ustawione jeden obok drugiego tak że jak trzy osoby mają rozwinięte parasole to czwarta nie ma wyboru i też się nie opala. Jeżeli pod tymi parasolami nie siedział Brad Pitt i nie zabawiał się z trzema tancerkami to przebywania na takiej plaży nie rozumiem.
Plaża chyba piaszczysta, ale nie korzystaliśmy to nie oceniam. Poza tym nic ciekawego nie zauważyłem.
Ocena 3/10

Nicea
No tu na szczęście coś co warto zobaczyć. Spore miasto z ciekawą architekturą i klimatem który wyobrażałem sobie po filmach. Nowoczesna zabudowa łączy się z ciasnymi kamienicami i zabytkowymi kościółkami. Zdecydowanie trzeba wspiąć się (no może nie od razu wspiąć, ale trochę podejść) na La Colline du Chateau na szczycie której został zorganizowany park i sztuczny wodospad. Znakomite miejsce żeby trochę odsapnąć po trudach zwiedzania i popatrzeć na miasto i wybrzeże z góry.
Ocena 7/10

St. Tropez
Trochę na siłę tam pojechaliśmy, bo w sumie nie jest to nic ciekawego. Ani nie jesteśmy sławnymi aktorami, ani nie mam jachtu którym warto by się polansować, no ale pojechaliśmy chociaż zobaczyć posterunek policji z "Żandarma z St. Tropez". Pojechaliśmy tam wieczorem gdyż w dzień o tej porze roku są tam straszne korki w jedną i w drugą stronę. Na miejscu okazało się że faktycznie nic tam nie ma, no chyba że ktoś się zna na jachtach. Tych jest tam chyba pierdzilion. Od skromnych po największe. Niby ciekawe, ale po co wszystkie tutaj? W miasteczku straszny tłok. Dziewczyny poodwalane w najdroższe kreacje zasuwają po biednej kostce brukowej do przeładowanych restauracji. Ja naprawdę nie rozumiem bogatych ludzi, a bardziej tych którzy za tymi bogatymi chodzą. Naprawdę jakbym miał tyle pieniędzy to bym siedział na karaibach a nie w jakiejś dziwnej wiosce, w której nawet odpocząć się od zgiełku nie da, bo kupa ludzi się pałęta. To tak jakby ktoś powiedział w wywiadzie: "lubię małe miejscowości gdzie mogę skupić się na pisaniu książek" i potem pojechał do st. Tropez żeby się poprzepychać z ludźmi na uliczkach.
No nieważne. Odhaczyliśmy posterunek żandarma i pojechaliśmy w swoją stronę... po odczekaniu godziny wyjazdu z parkingu.
Ocena 3/10

Monako
W drodze powrotnej do domu zahaczyliśmy o księstwo Monako i chciałoby się powiedzieć że szkoda że dopiero w drodze powrotnej. Monako to chyba jedno z najładniej położonych miast na świecie. Leży na zboczu góry i wpada wprost do morza. Nachylenie jest spore co potęguje ciekawe odczucia z obserwowania miasta.

CDN

Dodaj Komentarz